poniedziałek, 28 marca 2011

Eee... ale gdzie ja jestem?

Jesteśmy zanurzeni w swojej strukturze, nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak bardzo. Czy możemy sobie wyobrazić świat z poprzestawianym kalendarzem, zegarem, bez map, drogowskazów i adresów pocztowych? Jeden czy drugi element da się jakoś zastąpić, ale wszystko na raz? Moja wycieczka do Etiopii wrzuciła mnie w wysiłek przetrwania bez czegoś, co wydaje się niezastępowalne.

„Drogi Bartku, pytasz mnie o adres, gdybym nie dojechał na lotnisko by Cie odebrać. No cóż, taksówkarzowi musisz powiedzieć, aby najpierw pojechać w kierunku starego lotniska, potem pod kościół Gebriel, następnie Ethiopian Pharmaceutical Factory, następnie ambasada norweska, i za rondem pierwsza w lewo na żwir, potem druga w prawo, trzecia brama po lewej.” Zabrzmiało jak dowcip.

W Etiopii nie ma adresów. Każdy, komu to opowiadam, dębieje. Jak to – nie ma adresów? No to jak poczta dochodzi? Nie dochodzi, bo nie ma poczty. No ale przecież ludzie sobie coś wysyłają? Raczej nie wysyłają. Jeśli już zdarza się w jakimś mieście, że jest urząd pocztowy, to ma po prostu parę skrytek pocztowych – i to już wszystko jak na 85-milionowy kraj. W Addis może jest to bardziej wyrafinowane, ale – szczerze powiedziawszy, nie zauważyłem.

Zresztą, jak miałyby być adresy pocztowe skoro ulice nie mają nazw. No dobrze – trochę przesadziłem, widziałem może łącznie pięć ulic, które miały tabliczkę z nazwą. Na domach nie ma nie tylko takich tabliczek, co nie ma żadnych numerów. Nic. Dla urzędów adres w Addis Abebie wygląda mniej więcej tak: W23 K15 House 1048.

Ale jak w takim razie trafić gdziekolwiek? Bez mapy się nie obejdzie? Przy tych pytaniach czuję się biały. Jak się okazuje, mapy czy plany miast to coś, co tylko nam wydaje się oczywiste. Przeciętny tubylec nie wie, co to jest – a jeśli nawet wie, to i tak nie umie się tym posłużyć. Parę razy popełniłem ten błąd, że pytałem o drogę pokazując mapę drogową Etiopii czy szkic miasteczka zawarty w przewodniku. Reakcja pytanego była zawsze taka sama: wielkie znaki zapytania w oczach rozpoczynające dumanie nad kawałkiem papieru. Odpowiedzi nigdy nie dostałem, po prostu musiałem przerwać dumanie i jechać dalej szukając innego sposobu na dotarcie.

Przy drogach nie ma żadnych tabliczek z nazwami miejscowości. Po prostu nie ma. Dlatego, jeśli szukamy miejscowości, w której trzeba skręcić, to trzeba zatrzymywać się i pytać przechodniów – o ile zrozumieją. Jeśli w danym miasteczku powstał oddział Commercial Bank of Ethiopia, to pół biedy – na jego fasadzie alfabetem łacińskim (uff…) jest napisane, w jakiej miejscowości jest to oddział.  Sytuację utrudnia również fakt, że drogowskazy w Etiopii nie istnieją (poza kilkoma w stolicy). A ja myślałem, że nasz kraj ma źle oznakowane drogi – no cóż, źle to i tak lepiej, niż wcale.

Demuzayele, z którym jako kierowcą spędziłem w drodze prawie dwa tygodnie, sam nie bardzo wiedział gdzie ma jechać. Dla przypomnienia: nie znał angielskiego, a musiałem go prosić, aby się zapytał, gdzie jesteśmy i gdzie się skręca – aby samemu kierować podróżą i kontrolować przebieg trasy. Dlatego moim pierwszym słowem po amharsku, którego się nauczyłem, było "mandar" - czyli "wieś" - słowo, jakie dodawalem zaraz po próbie odcyfrowania z mapy nazwy miejscowości, w której się być może powinnismy znajdować.

Tak więc rola pilota, którą musiałem wypełnić, oznaczała ciężką pracę i ciągłe zachowywanie czujności z mapą w ręku i szeroko otwartymi oczami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz