niedziela, 6 marca 2011

15 metrow blizej Boga

Czuje gwaltowny skok poziomu adrenaliny. Wisze na scianie skalnej jakies 7-8 metrow nad skalna polka. Obrocilo mnie po tym, jak stopa nie trafila do wneki, kurczowo trzymam sie liny. Boze! Co innego czytac o tym, a co innego trzymac sie kurczowo liny i zastanawiac, czy to, czym jestem opasany, zszyte ze skor i wygladajace na stuletni zabytek, wytrzyma moj ciezar.

Debre Damo. Ten klasztor jest niezwykly. Tak niezwykly, ze postanowilem przelamac opor – aby sie do niego dostac, trzeba zostac wciagnietym 15 metrow do gory, na plaskowyz gory stolowej. „Zostac wciagnietym' - brzmialo dobrze, jak sie to czytalo w przewodniku. W praktyce widzisz starca z siwa broda (ten ktory ma cie wciagac), ktory pokrzykuje cos z gory po amharsku. Trzeba zdjac buty, opasac sie lina ze skor, przeklnac sline i wdrapac sie z pomoca starca do gory. I jest to jedyna droga.

Udalo sie! Starzec smieje sie z nas, poklepuje i chwali sie zepsutym zegarkiem elektronicznym na rece. Potem pokazuje na kazdego z nas i mowi 'Fifty Birr you, and you'. To oplata za wciagniecie. Jestem na szczytowym plaskowyzu gory stolowej. To miejsce sluzy wylacznie jako klasztor ortodoksyjny, wraz z wioska eremow, gdzie mieszkaja mnichowie. Slonce prazy, a w okolo rozposciera sie przepastna panorama okolicznych gor i dolin, rowniez po stronie Erytrei.

Wchodzimy boso do kosciola razem z jednym ze starych mnichow. Czuje sie przeniesiony w czasie. Ten klasztor i jego swiatynia stoi tu od ponad poltora tysiaca lat. 16 wiekow nieprzerwanego trwania pod opieka mnichow – ciarki przebiegaja mnie po plecach. Widzac powykrzywiany strop, prosty ikonostas dociera do mnie cala ponadczasowosc trwania tego miejsca.

Mnich otwiera jakas stara ksiege lezaca na postumencie. Rafal cmoka, mruczy cos po amharsku, dodaje 'XVI wiek', czyta fragment z pozolklego pergaminu, mnich usmiecha sie i kiwa w rytm slow. Nieczesto zdarza sie bowiem, aby bialy turysta znal ge'ez. Osmielony Rafal siega na polke nizej, odwija z koca inna ksiege i widze, jak siweca musie oczy. Tak, to ona, wlasnie ta chcial zobaczyc. Juz ja zna, bo zostala ona wydana jako fakscymile i jest kanonem wsrod etiopistow i specjalistow od Kosciola i historii wschodu na calym swiecie.

Jestesmy w klasztorze – nie w muzeum. Ja, bialy nawykly do tzw. standardow czuje sie dziwnie. Nie ma tu tabliczek 'nie dotykac', 'uwaga, schody' – jest za to mnich, ktory z cala teatralnoscia gestow i mimiki, potrzasa swa szata, dajac do zrozumienia, ze on – ubogi mnich – chetnie przyjmie jakis datek.

Wchodzimy na niewielka dzwonnice, stad rozposciera sie widok na cala wioske eremow – jej granica jest 15-metrowa przepasc, a wszystko to jest szczytem wysokiej gory stolowej. Siadamy na schodkach, obok kilku mnichow, ktorzy leniwie oddaja sie swoim rytualom: jeden czyta jakas ksiazke, dwoch innych rozmawia.

Siedze na schodkach, popadam w zadume. Tutaj wszystko wydaje mi sie proste.

Zejscie bylo trudniejsze niz wejscie. Jak w zyciu.

1 komentarz: