Aksum, wieczór, czas w końcu zjeść główny posiłek dnia. Po bardzo skromnym wyżywieniu i przejściach w Adi Arkay, doszliśmy do wniosku, że trzeba w końcu porządnie coś zjeść i przy okazji zaprosić kierowcę na nasz koszt w podzięce za świetą jazdę. Idziemy główną ulicą Aksum i szukamy czegoś odpowiedniego: restauracji niehotelowej, ale też chcemy uniknąć spelunki poniżej oczekiwań na dzisiejszy wieczór.
Widzimy coś, co budzi nadzieję. Porządny budynek, i napis „International Restaurant". Wchodzimy, fajny wystroj, pusto. Przechodząc w kierunku pierwszych stolików, z kontuaru zabieram żółtą kartkę – menu. Przeglądamy – ceny bardzo przystępne, wreszcie coś sensownego w porównaniu z bezdusznymi, wyraźnie droższymi restauracami hotelowymi.
Pojawia się kelnerka. Widząc żółtą kartę w naszych rękach, trochę panikuje, przynosi menu w białym kolorze, zabierając to w kolorze żółtym. Hm... oferta identyczna, ale ceny wyraźnie wyższe – a więc standard: osobna karta dla Ferendżi, obcokrajowców.
Po tylu dniach przekomarzań i negocjacji, tego podwójnego traktowania, przelewa się czara goryczy. Rafał, wyraźnie zirytowany, wstaje i mówi – „to podwójne traktowanie jest nie do zaakceptowania. 2 lata temu, jak bylem tu w Etiopii, tego nie było". W restauracji, dotąd opustoszałej, robi się zamieszanie. Zbiegły się wszystkie kelnerki, nasz kierowca po amharsku również udziela się w dyskusji.
Stawiamy ultimatum – albo dostaniemy spowrotem żółte menu – albo wychodzimy. Kelnerki nie dają nam wyboru. Rafał wychodzi, ja stoję w drzwiach i tłumaczę zakłopotanej dziewczynie, która raczej na podstawie tonu mojej wypowiedzi i gestykulacji przyjmuje pozę w stylu „przykro mi, ale nie mam na to wpływu".
Druga kelnerka rzuca „Wait!" i biegnie po szefową. Przychodzi ona – właścicielka. Tłumaczymy o co chodzi. I tutaj dzieje się rzecz niespotykana. Szefowa, władająca świetnym angielskim, ubrana w cekiny z fantastycznie dopracowaną fryzurą mówi – zgoda, jesteście moimi klientami, to nasz błąd. Nawet jeśli to standard w Etiopii, zapraszam Was tutaj, i daję kartę którą mieliście wcześniej.
Właścicielka okazała się być bardzo silną i kontaktową osobowością, zarówno w ekspresyjnej wypowiedzi, komunikatywności, jak i w stroju i gestykulacji. W co nie mogliśmy uwierzyć, miała 60 lat.
Ponieważ tak otwarte podejście w tym kraju było dla nas niezwykłe, zapytaliśmy się właścicielki, jak to jest możliwe, skąd zna tak dobrze angielski i takie podejście do klienta. Jak się okazało, przez wiele lat mieszkała w USA, a teraz wróciła do swojego rodzinnego miasta, by założyć z mężem restaurację i dać w ten sposób pracę swojej rodzinie. Biznes działa dopiero od 3 miesięcy.
Zjedliśmy znakomicie. Obsługa na każde nasze skinienie. Do tego stopnia, że jak chciałem coś domówić – kelnerka dosłownie wyrwała kartę z ręki siedzącego dwa stoliki dalej Etiopczyka – by mi ją podać. Waścicielka pomogła nam przy wyborze i gotowała dla nas osobiście.
My w końcu – a Rafał jest w Etiopii po raz drugi – poczuliśmy się wreszcie potraktowani jak klienci. Inaczej niż do tej pory, nie mieliśmy wrażenia, że chodzi wyłącznie o nasze pieniądze. Chodzi o nasze zadowolenie. Do tej pory mieliśmy wrażenie, że jemy byle co, przygotowane byle jak, za coraz większe pieniądze. Kelnerzy najczęściej bardzo słabo znają angielski w tym kraju – o ile w ogóle!
Finał awntury: zostawiliśmy suty napiwek i w doskonałych humorach zakończyliśmy dzień.
Refleksja: szkoda, że to wyjątek.
PS. Zupelnie inaczej wyglada sprawa w restauracjach, w ktorych nikt nie oczekuje turystow. Tutaj ceny sa bardzo przystepne, menu prawie zawsze wylacznie po tutejszemu, a obsluga obsluguje wyraznie zaintrygowana obecnoscia gosci z innej planety. I to jest zawsze mile przezycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz