piątek, 11 maja 2012

Malowniczość prowizorki

Co się nie wydrukowało, można dopisać.
Etiopia urzeka prowizorką, pewną funkcjonalną bylejakością. Przypominają się czasy głębszej komuny, gdzie każdy musiał sobie radzić pomimo niedoborów, machając z rezygnacją na jakość, irytując się z powodu niewygód. Gdzie gazeta służyła nie tylko do czytania.

Korporacyjny porządek.
Ten kraj mi przypomina trochę Polskę z lat mojego dzieciństwa pod tym względem. Stąd wyczulone oko na przykłady "dziadostwa" i wiecznej prowizorki każdego Polaka, który kręci się po tych stronach. Takie małe déjà vu.

Piłka nożna... ze skarpetek.
Sitka z konserw.
Z drugiej strony, widząc czasem ta prowizorkę, odczuwam, że ludzie tutaj, nie mając materiałów czy narzędzi, i tak muszą być skuteczni. Tak więc pomysłowość przy braku środków i gotówki zdecydowanie rośnie. Nie zapomnę do końca życia sprinklera w ogrodzie hotelu w Bahir Dar, zrobionego z podziurawionej butelki PET. Działa? Działa!

O prowizorce już napisałem rok temu tutaj, podając parę przykładów i zdjęć.

środa, 9 maja 2012

Turkish Airlines - 9 poziomów frustracji

Nasze rozmowy z Turkish airlines na lotnisku w Addis Abebie
Mieliśmy tak mało szczęścia w drodze powrotnej, jeśli chodzi o Turkish Airlines, że dziwię się, jak takie linie mogły otrzymać tytuł "Best Europe's Airline 2011". Zwykły powrót udało im się zamienić w gehennę.

Frustracja poziom 1. Zaczęło na półtorej dnia przed wylotem, w piątek, niewinnym mailem w stylu "ze względu na odwołanie lotu z Stanbułu do Warszawy, przesuwa się Państwa wylot o 1 dzień później". Zdenerwowani, bo żaden z nas nie mógł sobie bez konsekwencji tak po prostu wrócić dzień później, próbowaliśmy najpierw coś uzyskać dzwoniąc do polskiego biura Turkish (nikt nie odebrał), a później na lotnisku w Addis - gdzie spotkaliśmy się z zupełną - jak się okazało po 2 godzinach - niekompetencją.

Frustracja poziom 2. Sobota. W dzień pierwotnie zaplanowanego lotu przed południem męczyliśmy się się tureckim call center, przy czym licznik kosztu dzwonienia szalał - szacunkowo ok. 100 EUR! Nic to nie przyniosło. Sprawdziliśmy na necie - na odwołany lot Turkish LOT normalnie sprzedawał bilety - były jeszcze wolne miejsca!

Frustracja poziom 3. Sobota wieczór. Przed pierwotnie planowanym wylotem próbowaliśmy znowu swojego szczęścia w biurze na lotnisku. I znowu, niby nic się nie da zrobić, nie możemy dzisiaj wylecieć do Addis, bo nie ma potwierdzenia kolejnego lotu, i takie tam bla bla. Tym razem za okienkiem był szef sprzedaży - turek, od razu było widać inny temperament. W końcu wymusiliśmy, aby chociaż wysłał nas zgodnie z planem do Stambułu, gdzie będziemy mieli - taka mieliśmy nadzieję - sporo możliwości do negocjowania, aby jednak do tej Warszawy w niedziele jeszcze dolecieć. I polecieliśmy w końcu, nadając bagaże tylko do Stambułu.

Frustracja poziom 4. Niedziela rano. Stambuł. Aby odebrać bagaże i moc porozmawiać z Turkish Airlines, czy i jak mogą nas wyprawić do warszawy, musieliśmy kupić tureckie wizy.

Frustracja poziom 5. Niedziela rano - południe. Ticket desk Turkish odsyła nas do check-in supervisor'a. I tutaj zaczęła się szopka - ludzie tam mówili, że nie mogą nam pomóc, żebyśmy się zgłosili do LOTu (ale jak to, przecież to turkish sprzedał nam bilety), aż w końcu udzie zaczęli ignorować naszą obecność, a kolejne wezwania, aby zadzwonić po szefów, były zbywane coraz bardziej absurdalnymi wymówkami.

Frustracja poziom 6. Przychodzi rzekomy przełożony, który wykonał, a raczej zasymulował kilka telefonów, po czym powiedział, że lot jednak jest i żebyśmy się niczym nie martwili. Potwierdzenia tego wydrukować jednak nie chciał, a ticket desk stwierdził, że nie może nam wydrukować potwierdzenia, jako że lot jest skasowany.

Frustracja poziom 7. Wściekli ruszyliśmy znowu do check-in, że robi się nas w konia, byle się tylko pozbyć sprzed okienka. tym razem pojawił się jakiś pan grubsza szycha i wysłał nas do jakiegoś innego biura Turkish. sprawy przybrały nieco bardziej rozjemczy obrót. Pic sie chce, w brzuchu burczy, ale walczymy o swoje już 4-tą godzinę

Frustracja poziom 8. W biurze biletowym wydawało się, że wreszcie ktoś się zajął sprawą, ale zanim na nasz koszt przez nasz telefon facet z Turkish pogadał sobie z call center LOTu, wpadło ok. 20 Polaków, którzy nie zmieścili się na liście pasażerów wcześniejszego tego dnia lotu do Warszawy. Szybko okazało się, że konkurujemy ze sobą o nikłe możliwości alternatywnego dotarcia do Warszawy.

Frustracja poziom 9. W końcu sprawy ruszyły. Wszyscy Polacy w końcu zostali poupychani innymi połaczeniami do warszawy... i zostało tylko nas trzech na samym końcu (pomimo, że byliśmy tu jako pierwsi). Turkish w końcu i nam znalazł połączenie przez Brukselę, ale jako jedynym, nie zaproponował vouchera na darmowy lot WAW - IST w obie strony w ramach odszkodowania. Gdy zapytałem, dlaczego, odpowiedź była taka: "their flight was overbooked, your - cancelled".

Długa ta historia i nudna. ale mam nadzieję, że ktoś z Turkish to przeczyta i dowie się, jak się zachowuje linia, której ktoś przez pomyłkę dał tytuł "Europe's best airline 2011", czym się wszędzie chwalą.

wtorek, 8 maja 2012

The Battri problem


W Afryce musisz być gotowy na każdą ewentualność. To ważna rzecz, bo zachodnia cywilizacja bardzo nas rozleniwiła i uzależniła od siebie. Jeśli pamiętacie post na tym blogu „TheCzinga problem” – tym razem mieliśmy jego odmianę, tym razem łagodniejszą.

 
W naszym aucie szwankować zaczynał akumulator, aż w końcu po dotarciu do Jinki do South Omo Research Center, gdzie mieliśmy spotkanie z Katją, pracownicą organizacji GIZ w sprawie rekomendacji dotyczącej odwiedzania wiosek plemiennych, akumulator odmówił współpracy na koniec dnia.

Akcja była tym razem z bałkańskim temperamentem. Mąż Katji, Peter, Słoweniec, z mocnym rosyjkobrzmiącym akcentem i szaleńczym błyskiem w oku najpierw wziął w ręce swój zapasowy akumulator i odwracając do góry nogami, umożliwił odpalenie naszego Nissana.

Potem rozpoczął się rajd po rozkopanej Jince – gdzie chyba ani jedna ulica nie była zachowana w calości ani wolna od połaci błota po ostatnich deszczach. Peter pokazał jugosłowiańska fantazję manewrując swoim Nissanem tak, jak się naszemu kierowcy nigdy nie śniło, aby przed końcem godzin otwarcia znaleźć nowy akumulator, bo amharsku „battri”.
 
Nikt nie był nam w stanie pomoc – ani sklepik, ani garaże naprawcze nie miały zapasowych czy nowych akumulatorów. Ale któryś z tutejszych specjalistów obejrzał nasz akumulator i wpadł, ze poziom płynu jest poniżej wymaganej granicy. Dolał jakiegoś kwasu i, jak pokazały dni kolejne, problem został zażegnany.
 
Peter, zadowolony z akcji, zaprosił nas na piwo z rozbrajającym słowiańskim uśmiechem – chyba żałował, że nie mamy tutaj czegoś mocniejszego. Po łyku piwa stwierdziłem, że jednak, pomimo problemów i braku infrastruktury, społeczeństwo bywa zaskakująco skuteczne.