
Pamiętam dojmujące wrażenie jakie wywarł na mnie opis pustyni i jej potęgi w autobiograficznej książce Nocny lot Antoine de Saint-Exupéry. Lotnik zmuszony do lądowania na środku pustyni stanął sam na sam z jej potęgą. Ostre słońce, brak wody, pustka wokół, gwałtowny spadek temperatury po zachodzie słońca. Człowiek pozbawiony kontaktu ze światem, wobec wyjałowionego krajobrazu.

Moim marzeniem było znaleźć się na pustyni, więc będąc w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, postanowiłem wykorzystać okazję. Wykupiłem udział w wycieczce „Sundowner Desert Safari”. Sprzed drzwi domu zabrał mnie Arab białym Land Cruiserem i jakąś rodziną w środku – jak się okazało, Muzułmanie z Indonezji, mieszkający w Australli, na urlopie w Dubaju. O usłudze typu „desert safari” miałem pojęcie mgliste, poza uwagami typu „dobrze siedzieć z przodu bo trzęsie” – ale wiedzony marzeniem, wsiadłem pełen optymizmu i nabożnej zadumy nad doświadczeniami francuskiego lotnika i pisarza.
Po godzinie po wyjechaniu za miasto zatrzymaliśmy się tam, gdzie krajobraz, po drodze ubożejący o kolejne krzaki, stał się rzeczywiście pustynią, przeciętą czernią szosy prowadzącej do Omanu. Tam spotkaliśmy kilkanaście podobnych nam aut z podobnymi nam pasażerami. Kierowcy spuścili część powietrza z opon i ruszyli w kolumnie w bezkres czerwieniejącego w zachodzie słońca piasku.

Auta, wyjąc silnikami z uruchomionym napędem na obie osie, rzucały się na kolejne wydmy – wydawało się – wbrew prawom fizyki, płynęły pod różnymi kątami. Czułem sie jak na rollercoasterze, i to, co trzymało mnie jako tako w nastroju to zblazowany wyraz twarzy kierowcy wyzierający z jego białej kiecy – przecież robił to tysiące razy. Gwałtowne podjazy, ślizganie się na szczytach wydm, gwałtowne zjazdy w dół, a wszystko to przy głośnej muzyce a la Fat Boy Slim. Harce całej kolumny przypominały balet samochodów na wydmach.
Po kilku minutach poczułem że żołądek zaczyna zmierzać do góry, a pot wystąpił obficie na czoło. Na szczęście nie ja pierwszy pękłem – dziewczyna z indonezyjskiej rodziny odgarnęła chustę i zwymiotowała prosto do reklamówki – specjalnie przygotowanej na takie okazje i przytomnie szybko podstawionej przez kierowcę.

A potem to już klasyka gatunku turystycznej fabryki. Trafiliśmy do czegoś co nazywano „desert camp” z prostymi zabiegami w stylu „kup zdjęcie, zapłać za chustę, wsiądź na wielbłąda”, a pokaz tańców przy zbyt głośnej muzyce i dojmującym wietrze po zachodzie słońca był tylko oczekiwaniem na koniec turystycznej szopki dla turystów – konsumentów. Miałem nieodparte wrażenie, że tancerka mająca pokazać taniec brzucha, miała rysy bliższe Rosjance niż Arabce.
Wobec powyższego pustynia i jej doświadczenie nadal pozostała moim ciągle jeszcze niespełnionym marzeniem.