sobota, 31 grudnia 2011

Dubaj: pustynne safari


Pamiętam dojmujące wrażenie jakie wywarł na mnie opis pustyni i jej potęgi w autobiograficznej książce Nocny lot Antoine de Saint-Exupéry. Lotnik zmuszony do lądowania na środku pustyni stanął sam na sam z jej potęgą. Ostre słońce, brak wody, pustka wokół, gwałtowny spadek temperatury po zachodzie słońca. Człowiek pozbawiony kontaktu ze światem, wobec wyjałowionego krajobrazu.

Moim marzeniem było znaleźć się na pustyni, więc będąc w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, postanowiłem wykorzystać okazję. Wykupiłem udział w wycieczce „Sundowner Desert Safari”. Sprzed drzwi domu zabrał mnie Arab białym Land Cruiserem i jakąś rodziną w środku – jak się okazało, Muzułmanie z Indonezji, mieszkający w Australli, na urlopie w Dubaju. O usłudze typu „desert safari” miałem pojęcie mgliste, poza uwagami typu „dobrze siedzieć z przodu bo trzęsie” – ale wiedzony marzeniem, wsiadłem pełen optymizmu i nabożnej zadumy nad doświadczeniami francuskiego lotnika i pisarza.
Po godzinie po wyjechaniu za miasto zatrzymaliśmy się tam, gdzie krajobraz, po drodze ubożejący o kolejne krzaki, stał się rzeczywiście pustynią, przeciętą czernią szosy prowadzącej do Omanu. Tam spotkaliśmy kilkanaście podobnych nam aut z podobnymi nam pasażerami. Kierowcy spuścili część powietrza z opon i ruszyli w kolumnie w bezkres czerwieniejącego w zachodzie słońca piasku.

Auta, wyjąc silnikami z uruchomionym napędem na obie osie, rzucały się na kolejne wydmy – wydawało się – wbrew prawom fizyki, płynęły pod różnymi kątami. Czułem sie jak na rollercoasterze, i to, co trzymało mnie jako tako w nastroju to zblazowany wyraz twarzy kierowcy wyzierający z jego białej kiecy – przecież robił to tysiące razy. Gwałtowne podjazy, ślizganie się na szczytach wydm, gwałtowne zjazdy w dół, a wszystko to przy głośnej muzyce a la Fat Boy Slim. Harce całej kolumny przypominały balet samochodów na wydmach.

Po kilku minutach poczułem że żołądek zaczyna zmierzać do góry, a pot wystąpił obficie na czoło. Na szczęście nie ja pierwszy pękłem – dziewczyna z indonezyjskiej rodziny odgarnęła chustę i zwymiotowała prosto do reklamówki – specjalnie przygotowanej na takie okazje i przytomnie szybko podstawionej przez kierowcę.

A potem to już klasyka gatunku turystycznej fabryki. Trafiliśmy do czegoś co nazywano „desert camp” z prostymi zabiegami w stylu „kup zdjęcie, zapłać za chustę, wsiądź na wielbłąda”, a pokaz tańców przy zbyt głośnej muzyce i dojmującym wietrze po zachodzie słońca był tylko oczekiwaniem na koniec turystycznej szopki dla turystów – konsumentów. Miałem nieodparte wrażenie, że tancerka mająca pokazać taniec brzucha, miała rysy bliższe Rosjance niż Arabce.

Wobec powyższego pustynia i jej doświadczenie nadal pozostała moim ciągle jeszcze niespełnionym marzeniem.

piątek, 30 grudnia 2011

Dubaj: 25 tysięcy Euro za nocleg szczęścia nie daje

Hall 1000-metrowego apartamentu
Zajeżdżamy pod gigantyczne wejście hotelu na szczycie tzw. Jumairah Palm, czyli archipelagu sztucznie usypanych wysp układających się w kształt palmy. Pracownicy hotelu przejmują auta, dają kwit, aby zaparkować auto gdzieś w mniej eksponowanym miejscu. Wchodzimy do głównego hallu, skala i rozmach autentycznie zapierają dech w piersiach.

Wokół nas międzynarodowe towarzystwo, dość często wykazujące się brakiem smaku i nadmiarem gotówki na zbytki. Jesteśmy w bodaj największym hotelu w Dubaju, w którym jest półtora tysiąca pokoi i trzy tysiące pracowników, a jego otwarcie uświetnił ponoć najdroższy w historii pokaz sztucznych ogni. Istny kombinat hotelarsko – rozrywkowy, gdzie łoże do spania jest już tylko dodatkiem do zakupów, restauracji i atrakcji typu podwodny świat z dziesiątkami tysięcy ryb czy wielki park wodny.

Sala bilardowa
Dzięki tajemnemu wejściu i znajomościom mam okazję zobaczyć najdroższy apartament, znajdujący się na najwyższym piętrze wykwit biznesu i projektanctwa wnętrz, o którym się mówi, że zwykli śmiertelnicy nie widzą go nigdy. Wystudiowanie, przelewające się przepychem niemal 1000 metrów kwadratowych przytłacza bogactwem i stylem rodem z baśni 1001 nocy (może poza pokojem bilrdowym), przy czym tutaj jedna noc ma swoją cenę wywoławczą w wysokości 25 tysięcy euro.

Refleksja przychodzi po wysłuchaniu, kim będzie kolejny gość tego królewskiego apartamentu. Na dwa tygodnie wpadnie tu wraz z synem jakiś południowoamerykański satrapa, płacąc zresztą ponad milion Euro w gotówce. Znany jest w Dubaju z tego, że potrafi jako gość hotelowy obrazić się za niespełnienie jakiegoś kaprysu, choćby miała to być niedostępność jakiegoś rocznika jego ulubionego wina – i natychmiast wyjechać.
Widok z tarasu, na pierwszym planie widać zarys palmy

Sypialnia jest centrum sfery prywatnej, stąd droga do osobnych gabinetów i łazienek dla kobiety i mężczyzny zgodnie z arabską tradycją
Kimkolwiek byłbyś, płacąc gotówką za najdroższy apartament, jeśli potrafisz się obrazić z powodu – zachowując proporcje – pierdoły, pytanie – czy będąc bogaty jesteś szczęśliwy – odpowiedź wydaje się być jasna.

środa, 28 grudnia 2011

Dubaj: trawa czy piach


Trawa równo przycięta, niebo jest niebieskie, słońce grzeje – prawie lato chociaż zima. Siedzę w niewielkim ogrodzie, gdzie trawa i kwiaty żyją tylko i wyłącznie dzięki wijącym się po ziemi wężom zraszającym codziennie ten teren. Wokół mnie biały mur, który odcina na widnokręgu linie wieżowców odległą w linii prostej o jakieś 20 kilometrów, w tym Burj Kalifa – najwyższy budynek świata na ponad 800 metrów.

Za murem oddzielającym sztucznie utrzymywana przy życiu trawę i kwiaty ogródków jest ulica i piasek, niemal żadnej roślinności, nie licząc dwóch drzew i kilku przykurzonych krzewów, jak okiem siegnąć. Budynki z rzadka rozrzucone – wydaje się - przypadkowo. Przestrzeń- dla środkowego Europejczyka – bezładna i jałowa.

Wychodzę przed front domu. Jak okiem siegnąć, wszędzie dokładnie ten sam projekt domu, cała enklawa. Setki identycznych domów, zamieszkałych w tej okolicy ponoć w zdecydowanej większości przez pilotów linii lotniczych Emirates. Wszędzie gigantyczne i drogie auta, jakaś ekipa myje latarnie wodą pod ciśnieniem. Zamiast nazw ulic – klastry. Przy wjeździe - szlaban, innej możliwości nie ma.
 

 
Co jest realne dla tego świata – wypielęgnowany trawnik czy piasek z krzakami? Co jest prawdziwe, co jest tu autentyczne, a co jest fasadą przyciągającą tutaj tych ludzi? Będę w najbliższych dniach szukał odpowiedzi.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Dubaj dla kontrastu


Chyba trudno byłoby wybrać bardziej kontrastowe miejsce w zbliżonej szerokości geograficznej niż wobec Etiopii niż Dubaj. Tak się złożyło, że z powodów rodzinnych przychodzi mi spędzić kilkanaście dni w tym emiracie, będącego częścią Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Nie-bycie turystą-hedonistą daje mi tą przewagę nad innymi ludźmi lądującymi tutaj, że oglądając to miejsce mam dystans.

Dubaj, Abu Dhabi i inne wyrastające w oszałamiającym tempie bańki nieruchomościowe w tym rejonie świata to ubezpieczenie emerytalne dla szejków i ich plemion, kiedy ropa naftowa się wyczerpie, a trzeba będzie przecież z czegoś żyć. Stąd właśnie wzięła się śmiała rozbudowa skromnego jeszcze do niedawna portu u wrót Zatoki Perskiej. Dzisiaj to mekka dla przedsięwzięć turystyczno – hotelarskich, raj podatkowy dla firm, które zdecydują się tutaj prowadzić swoje międzynarodowe interesy.

Dubaj musi być naj – nic dziwnego, że inwestycje w ciągu ostatnich 10 lat w tym rejonie są tak zdumiewające, że oparcie na nich swojego PR już sprowadza dziesiątki tysięcy turystów, którzy chcą powylegiwać się w sztucznym luksusie i zobaczyć na własne oczy największy park wodny, największe hotele, największą hale do uprawiania sportów zimowych (co w tutejszym klimacie jest prawdziwym wyzwaniem dla inżynierów i energetyków), czy wreszcie najwyższy budynek świata.

Ciekawe co kryje się za fasadą ikony nowoczesnego Bliskiego Wschodu?

wtorek, 13 grudnia 2011

Pełen spontan - za pół roku Etiopia

Wystarczył w zasadzie jeden e-mail, bym doszedł do wniosku, że jestem już zainfekowany. Nie dało się powiedzieć nie. Zew ujawnił swoją naturę, karta kredytowa poszła w ruch.

Tak... za pół roku jedziemy do Etiopii. Jak się okazało, mój blog zaraził parę osób, będzie więc nas co najmniej trzech, a być może i czterech.

Życie znowu nabiera barw.

wtorek, 6 grudnia 2011

Afryka czeka

Minęło już ładnych parę miesięcy od wyprawy. Wróciłem oczyszczony z cywilizacyjnych i kulturowych narośli, a przynajmniej zdałem sobie sprawę z ich istnienia. Dzień codzienny zaczął cieszyć.

Klimatu nie da się oszukać, od społeczeństwa nie da się uciec. Zaczął się grudzień, jestem potwornie zmęczony długim projektem z dala od domu. Co tydzień walczę na polskich drogach. Stres. I ciągle myślę o Afryce.

Chcę tam pojechać, zaczerpnąć energii ze źródła życia. Odnowić ten dystans, być może dojrzeć jeszcze bardziej.

Jestem po wstępnych rozmowach ze znajomym. Pojawiały się już różne pomysły: Rwanda, Senegal, Gabon, być może znowu Etiopia, tyle, że południowa. Tak naprawdę zadecyduje o tym aktualna oferta specjalna Lufthansy czy British Airways tudzież innego giganta nieba na okres w okolicach 28.4 - 07.05.2012 (wtedy jest bardzo korzystny układ dni wolnych).

Wszyscy, którzy czytaliście ponad pół roku temu tego bloga - kto z Was po moich opisach, po pokazaniu wartości mentalnej, jaka dla mnie miał ten skok do kolebki, wybrałby się na Czarny Kontynent na 10 dni?