niedziela, 27 lutego 2011

This is Africa

Ostatnie trzy godziny były naprawdę ciężkie. Gdyby nie to, że napęd auta jest na 4 koła, wyglądałoby to naprawdę marnie. Od ponad 100 km nie widzieliśmy asfaltu. Kręta górska droga, duże różnice wysokości. W dolinach upał, na wyżynie chłodny wiatr. I wszędzie ten czerwony, wciskający się w każdą szczelinę i porę ciała pył.

Jazda po jednej z najbardziej krętych górskich dróg to jedno. Ale jazda po krętej górskiej drodze, na której trwają działania ciężkiego sprzętu przy pracach ziemnych, gdzie trzeba uważać na spychacze, przeciskać się między ciężarówkami, omijać kamienie, ludzi, bydło, i przy okazji nie spaść w przepaść – to zabawa już dla prawdziwych twardzieli. Na szczęście Demuzayele okazuje się być bardzo sprawnym kierowcą, znającym możliwości swojego auta.

Dobijamy do Adi Arkay, tuż przed zmierzchem. Ulga, że zdążyliśmy – jazda po zmierzchu może kosztować życie. W Adi Arkay życie tętni, mnóstwo ludzi i zwierząt snuje się po ulicy. Zjeżdżają się ciężarówki przywożące ludzi z budowy drogi. Jest tu dosłownie kilka murowanych budynków z prawdziwego zdarzenia, reszta to lepianki i minidomki z murowaną fasadą. Jest też wspomnienie stacji benzynowej – jeśli tak można określić jedyny dystrybutor, tak przerdzewiały, że chyba już nie rzuca cienia.

Trafiamy do – na oko - najbardziej okazałego budynku, gdzie mieści się lokalna restauracja. Właściciel bez uśmiechu kiwa twierdząco głową na hasło 'hotel'. Dostajemy maleńkie pokoiki, musimy zapłacić z góry.

Pytamy w kilku budynkach, z kilkoma plastikowymi krzesłami, ceratowym stolikami, marnie oświetlonymi pomieszczeniami z ryczącymi telewizorem – bo tak wygląda definicja restauracji. Nie ma nic do jedzenia. W końcu wracamy do miejsca naszego noclegu, gdzie jednak coś do jedzenia się tu oferuje.
Jem tylko kawałek chleba, bo mój żołądek nie jest jeszcze w porządku po niedawnych sensacjach. Popijam piwem, bo nie ma niczego innego, co mógłbym zaakceptować.

Czuję się zmęczony podróżą, lepki od czerwonego kurzu, ale umyć się nie ma gdzie. W wspólnej rzekomej łazience nie ma wody nawet w spłuczce. W moim pokoju kontakt, po przyciśnięciu, rozpadł się – więc nie mam światła. Zapada zmrok.

Noc okazuje się być koszmarem. Lepki, gryziony przez pchły, kręcę się w łóżku na pograniczu jawy i snu. Jest gorąco i duszno, ale nie otwieram okna – nie ryzykuję, bo okno wygląda, jakby miało za chwilę wypaść. Niestety, dziura w szybie nie wpływa na nieprzyjemny klimat. Z dołu budynku brzęczy jakaś lokalna muzyka, której nieznośność jest nie do przesłyszenia. Sąsiad w pokoju obok chrapie.
5.30 rano, od pół godziny nie śpię. Za oknem pokrzykiwania, i rumor ciężkiego silnika ciężarówki – ludzie znowu odjeżdżają na budowę.

Zwlekam się cały pogryziony z łóżka, z bolącą głową i zaschniętym gardłem - butelka wody jest pusta. Byle szybciej stąd wyjechać, byle szybciej dotrzeć gdzieś, gdzie będzie nadzieja na prysznic, ciszę i normalną temperaturę pozwalającą na sen.
Przed nami kolejne dziesiątki kilometrów górskiej drogi w ostrym słońcu i zawiesinie z czerwonego pyłu.

This is Africa.

sobota, 26 lutego 2011

Prowizorka albo pralka pokoju

Coś, co wydawało się małą anegdotką, okazało się jednym z kluczy do zrozumienia tego kraju.
Dziwiłem się wielokrotnie pewnej, jakby to ująć, nonszalancji czy też prymitywności w podchodzeniu do rozwiązań cywilizacji w Etiopii. Wszędzie widzisz drobiazgi i - o ile nie jeży ci się włos na głowie - uśmiechasz się pod nosem: a to swobodnie wiszące kable w pokojach z dyndającymi włącznikami lamp, a to podziurawiona butelka pet pełniąca rolę sprinklera na hotelowym trawniku, kawałki tektury przyklejone do uprzęży konia pełniące rolę przysłowiowych klapek na oczy.

Wszechobecna prowizorka, przynajmniej takie to sprawia wrażenie. Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w tej prowizorce Etiopczycy mogą być obłędnie skuteczni. Tanim i sprytnym sposobem załatwiają problem, często w taki sposób, że nam, Ferendżi, krew zamarza w żyłach. Ale – podkreślam – mogą być skuteczni, ale nie muszą. Tutaj, w Etiopii, w całej Afryce, pewne nie jest nic.

Do tej niepewności i prowizorki trzeba się przyzwyczaić. Trzeba ją zaakceptować. Nam, Polakom, pamiętającym jeszcze szare czasy schyłkowej komuny, przychodzi to znacznie łatwiej. Jest prąd, albo go nie ma. Jest woda, albo jej nie ma. Na stacji będzie benzyna albo jej nie będzie. Nie bez przyczyny każdy hotel i lepszy dom w Etiopii ma wielkie cysterny na rezerwuar wody, i własne pompy. nie bez przyczyny kierowcy wożą zapasowe kanistry z paliwem.

Po zameledowaniu się w hotelu w Gonderze instalowaliśmy się właśnie w bungalowie, chyba jeszcze z lat 30-tych poprzedniego wieku. Przyszedł do nas właściciel z nieco zakłopotaną miną. Jak się okazało, po prośbie. Właśnie zakupił pralkę na potrzeby hotelu, za około 1000 Euro - jak na ten kraj to majątek. Jest natomiast problem z jej uruchomieniem. Czy moglibyśmy mu pomóc? Bardzo chętnie.

Przy śniadaniu szybko przeglądam instrukcję obsługi. Łatwo nie będzie, bo raczej mało mam do czynienia z pralkami, a czytanie instrukcji w języku angielskim w moim przypadku załamuje się z powodu niecierpliwości i niechęci do wytężonej pracy umysłowej w odgadywaniu znaczenia nowego słownictwa.

W pralni hotelowej (wygląda to inaczej niż sobie wyobrażacie) pralka stoi już podłączona. Jakiś prostownik, kontakt swobodnie wiszący na kablu przeciągniętym przez pół pomieszczenia w powietrzu – czyli jak na razie, standardowa prowizorka. W pralce trochę wody. Przyznam, niewiele kumam z panelu do obsługi.
Czuję się niewdzięczne w roli eksperta. Jestem przecież Ferendżi, pralki są dla Ferendżi, a więc powinienem pstryknąć palcami i powinno zadziałać. Przynajmniej takie są oczekiwania.

Uruchamiam pralkę jakąś przypadkową raczej kombinacją klawiszy – wychodzi ze mnie dusza Typowego-Polaka-Nigdy-Nieczytającego-Instrukcji.
No nic.... wgryzam się w temat. Nerwowo kartkuję instrukcję. Zaczynam się czuć jak Woody Allen sam na sam z pająkiem w łazience. Odwołuję szare komórki z urlopu. W końcu odkrywam przyczynę. W kranie po prostu nie ma wody. Właściciel hotelu rzuca pracownikom – uruchomić pompę przy zbiorniku wody. Pralka zaczyna działać. Ufff.... Spełniłem oczekiwanie wobec białego Ferendżi.

W zamian za to hotel wyprał moje rzeczy - za darmo. Niech żyje współpraca pomiędzy narodami, szczególnie w dziecinie technologii!

Awramba – sen o nowej Etiopii

Przemierzając Etiopię uderza mnie jako Europejczyka bieda i prymitywizm cywilizacyjny. Ale zdaję sobie też sprawę, że to tylko powierzchowna ocena sytuacji. Narzucenie własnej miary mija się z istotą rzeczy. Pamiętać trzeba, że tak tu się żyje dosłownie od tysięcy lat, a historia Etiopii jest ciągła, nie ma przerw.

Dlatego jak usłyszałem o Awrambie, od razu zapragnąłem tam pojechać. Szczęściem była niemal po drodze. Wioska będąca snem o nowej Etiopii. Złożona dla idei i innego systemu wartości, swoisty test na nową drogę społeczną dla tego kraju.

W roku 1986 grupa około 20 ludzi założyła ok. 60 km na północ od Bahir Dar wieś o nazwie Awramba, by zademostrować Etiopczykom, że droga wyjścia z biedy i głodu wiedzie nie poprzez religię i modlitwy, lecz poprzez edukację i systematyczną, ciężką pracę. Philip Briggs, znawca Afryki i autor najlepszego przewodnika po Etiopii, przyznaje, że jest to jedyna ateistyczna społeczność z jaką się spotkał w całej Afryce. Gdzie duma lokalnej społeczności nie skupia się na meczecie, kościele czy dawnym pałacu, tylko na zaskakująco dobrze wyposażonej szkolnej bibliotece. Gdzie podstawowe wartości społeczne to edukacja, równość płci i ras.

Skręcamy z szosy zwanej „Chinese Road". Ostatnie dwa kilometry pokazują, jak dobrze mieć do dyspozycji auto z napędem na 4 koła. I tak, tocząc się z prędkością 6-8 km/h docieramy na miejsce.

63-letni obecnie, już schorowany założyciel tej wspólnoty, którego mieliśmy okazję poznać osobiście, a którego imienia- wybaczcie - nie zapamiętałem – przywitał nas słowami: „Witam Was jak braci, nawet, jeśli Was nie znam". Jego prawa ręka, młody 22-letni chłopak, oprowadził nas po wiosce.

Wioska przedstawia się rzeczywiście jako poukładana społeczność, obecnie już około 400 osób. Dla nas wiele z rozwiązań które tu widzę, wydaje się oczywistych, ale dla mieszkańców wspólnoty na terenie Etiopii są prawdziwym powodem do dumy.

Widzieliśmy szkołę, do której uczęszczanie jest obowiązkiem każdego dziecka (pamiętajmy, że w Etiopii analfabetyzm sięga 40%), widzieliśmy bibliotekę. To niesamowite, z jak prymitywnych materiałów jes to stworzone: szkolne ławki to siedziska zrobione z gliny, regał biblioteczny to niesamowita, gliniana konstrukcja!

W wiosce jest również dom starców, oraz dość zaawansowany warsztat tkacki, z którego wioska się utrzymuje. Mieliśmy okazję zobaczyć wzorcowe domostwo jednej rodziny, gdzie – o ile technologia budowy jest ciągle bardzo tradycyjna, to mimo wszystko było widać pieczołowitość i rozmach przestrzenny (uwaga, porównując to do lepianek z Tiss Abay Town, patrz post „Spotkanie 3-go stopnia").

Dobrze się w tej wiosce czułem – i zdałem sobie sprawę, że wynika to głównie z tego faktu, że tutaj nie podbiegło do nas żadne dzieco, aby żebrać czy coś nam sprzedać. Jak widać, duch edukacji i wartości robi swoje, przecież żebranie i nachalna sprzedaż dla Ferendżi to nie jest droga do nowej Etiopii.
Zrobiłem mały test jednej z wartości, mianowicie równości płci. Oprowadzjący nas przewodnik i jego żona usłyszeli ode mnie komentarz przy przepuszczaniu przez drzwi, że w Polsce to kobieta jest przepuszczana w drzwiach pierwsza, a jeśli ulicą idzie kobieta i mężczyzna razem, to mężczyzna dźwiga torbę czy walizkę (dokładnie odwrotnie niż w Etiopii). Przewodnikowi stężał uśmiech na twarzy, po czym powiedział do swojej żony (Rafał zna trochę amharski) coś w stylu „Żono, nawet o tym nie myśl."

Na koniec małe zakupy w sklepiku przywarsztatowym. Jego specyfiką jest to, że ma ceny stałe. To znaczy, nie trzeba się targować, a cena i tak jest korzystna w porównaniu z tym, co musielibyśmy zapłacić na przeciętnym mercato jako ferendżi. Takie zakupy to miły oddech od kultury targowania się.

Po wyjechanu z wioski zaczęliśmy dyskutować, i mieliśmy jednak mieszane uczucia. Lokalna społeczność jakoś nie rozszerzyła przez 25 lat swoich wpływów, a źrodłem wartości jest nadal sam założyciel. Chociaż trzeba przyznać, że dopiero w ostatnich kilku latach wioska pojawiła się w etiopskich massmediach.

Rafał konstatuje, że po śmierci lidera sama idea w społeczności może okazać się nietrwała i zwyrodnieć. Jak już historia bowiem wielokrotnie pokazała, w afrykańskich i bliskowschodnich kulturach istnieje cykl przemian społecznych wg schematu: przywództwo – autorytaryzm – tyrania – rewolucja, i tak w kółko.
Prawdopodobnie widzieliśmy sen o nowej Etiopii; sen, któremu może brakować czegoś, aby stał się powszechną rzeczywistością. A może my, Europejczycy, jesteśmy trochę niecierpliwi...

czwartek, 24 lutego 2011

Mistyczny zapach kadzidła - ortodoksyjny kościół etiopski

Tana Lake. Łódź motorowa pruje taflę wody o nieokreślonym kolorze, na pokładzie kilkunastu turystów. Po godzinie przybijamy do wyspy – jednej z wielu, znanych z rozsianych licznych klasztorów kościoła etiopskiego, główne z XIV. wieku.

Mamy niesamowite szczęście: trafiamy na święto, które jest raz do roku. Widzimy w pełnej krasie cały folklor, a więc nie tylko samą budowlę ze swoją ikonografią, ale również śpiewy, tańce i zebraną na tę uroczystość społeczność lokalną wyspy i lądu, przybyłą w odświętnych strojach.

Klasztory na wyspach i półwyspach jeziora Tana sprawiają niesamowite wrażenie. Są to okrągłe budowle z gliny, najczęściej z podłogą i dachem z bambusa, okalające wewnętrzne pomieszczenie o przekroju kwadratu. Ściany pomieszczenia wewnętrznego to absolutny raj dla znawców i miłośników ikonografii.

W ikonach odzwierciedlone jest całe bogactwo i tradycja kultury kościoła ortodoksyjnego. Jestem pod wielkim wrażeniem, tym bardziej, że Rafał bez mrugnięcia okiem pokazuje na poszczególne sceny i postaci, odtwarzając z nich opowieść właśnie tak, jak została ona zapisana.

Klasztory budzą we mnie nieznane pokłady szacunku. Etiopczycy uważają się za kolebkę chrześcijaństwa, a bogactwo kultury apokryficznej wzmocnione zostało całymi wiekami odcięcia Etiopii od świata. Kościół pełni trudną do ogarnięcia rolę w życiu duchowym Etiopczyków; te świątynie pachną historią, panujący w nich półmrok skłania do refleksji, a ich mnisi jawią się jako istoty ponad czasem.

Rafał okazał się absolutnym skarbem jako towarzysz podróży od kilku dni. To co widziałem na swoje własne oczy byłoby niczym, gdyby nie komentarz Rafała. Jak się okazało, Rafał jako jezuita i znawca literatury Wschodu, wie chyba wszystko o mistyce kościoła ortodoksyjnego. Dlatego oglądanie klasztorów i kościołów nie było dla mnie zwykłym zaliczaniem „ciekawych i kolorowych miejsc do oglądania", lecz poważną lekcją prowadzącą do zrozumienia wielkości historii Etiopii i etiopskiego kościoła ortodoksyjnego.

By pokazać wyjątkowość kompetencji Rafała – oto mała anegdota. Pod koniec oglądania kościoła Debre Birhan Selassje w Gondarze, Rafał pochylił się nad otwartą księgą umieszczoną w gablocie. „Po kroju czcionki, wygląda mi to na XVII. wiek" – mruknął, po czym zaczął na głos ją czytać. Uwaga: księga była napisana alfabetem podobnym do amharskiego, w języku ge'ez (wym. Gyyz) , starożytnym językiem królestwa aksumskiego, używanym jako język święty kościoła ortodoksyjnego. Obok nas jakiś tutejszy przewodnik zamarł w bezruchu z otwartymi ustami, po czym wykrzyknął „Do you speak Ge'ez?!... Do you come from Poland?!"

środa, 23 lutego 2011

Spotkanie 3-go stopnia

To jeden z tych momentów, które zapadają na zawsze w pamięci. To jeden z tych momentów, który jest powodem do dumy – przekroczenie pewnej bariery kontaktu.

Nasz przewodnik po okolicy Wodospadów Błękitnego Nilu prowadząc nas przez swoje miasteczko Tiss Abay Town, zaprosił nas na herbatę do swojego domu rodzinnego.
Przechadzając się po miasteczku, mieliśmy okazje oglądać jak suszy się specjalny gatunek papryki. Rafał, o którym wspomniałem w poprzednim poście, rzucił – myślałem ze to żart – że od samego patrzenia papryka jest ostra.

Okazało sie to prawda. Kilka minut później zaczęły mnie niemiłosiernie piec oczy. Dopiero obmycie woda trochę złagodziło nieznośny ból spojówek.

Trafiliśmy do niewielkiej lepianki. Pomieszczenie o powierzchni dosłownie kilku metrów kwadratowych, klepisko, gliniane ściany, siedzi sie na glinianej lawie. W pomieszczeniu, poza miniblatem, wisząca nakrywka na ynjere, oraz niemiłosiernie zakurzonym radiem i swobodnie zwisająca żarówka na kablu nie ma dosłownie nic. To ich dom, to ich życie.

Matka przewodnika przygotowuje nam herbatę, tzw. 'Szaj', nie zdejmując swojego najmłodszego, dwuletniego synka z pleców. W nasze ręce trafiają maleńkie szklanki z sporą ilością cukru. Smakuje jak syrop smaku herbaty. Rafał wymienia grzeczności z matką przewodnika.

Ja robię za jej pozwoleniem zdjęcie podczas karmienia – to jest unikalne ujecie, jak sie dowiedziałem, ponieważ kobiety w Etiopii (żyjące w sposób tradycyjny) bardzo niechętnie pozwalają się fotografować, szczególnie podczas karmienia.

Odwdzięczamy się za gościnę datkiem 20 Birr. Mama przewodnika śmieje się radośnie, to wbrew pozorom poważny zastrzyk gotówki.

Jestem w środku innego świata. Choć go jeszcze nie pojmuję, wyczuwam już jego wartość, jego znaczenie. Tutaj ludzie mogą nie mieć absolutnie nic, ale i tak uśmiechną się do Ciebie.

Mam wrażenie, że dotknąłem czegoś bardzo ważnego, i trzeba trochę czasu aby to pojąc.

wtorek, 22 lutego 2011

Jestem bialym, bogatym i glupim Ferendżi

Tego obawialem sie najbardziej – swoistej kultury zachowania wobec bialego czlowieka tutaj. Jesli pojawiasz sie tutaj w Etiopii, widac na kilometr, ze jestes Ferendżi – bialy jest tu zawsze obcokrajowcem. Ludzie zwracaja na Ciebie uwage, zagaduja Cie wymiawiajac cos po angielsku w nadziei, ze zwroca na siebie uwage. Ich angielski jest czysto fonetyczny, po prostu automatycznie powtarzaja pare zwrotow.

Juz podczas pierwszego postoju po wyjezdzie z Addis Abeby, w miejscu zwanym Debre Libanos, wiedzialem, ze bedzie ciezko. To punk widokowy z malym parkingiem. A przy nim koczuje chmara dzieciakow, ktora otoczy Cie natychmiast po wyjsciu z samochodu, pchajac przed Twoje oczy suweniry. "Mister, mister, scarf", "Duju – want", i tak dalej az po "You – money". Czuje sie osaczony, przemykam sie spowrotem do auta.

Moj pierwszy przewodnik, mlody sprytny I kuty na cztery nogi 17-latek – w Debre Limanos do mostu portugalskiego, jak sie potem dowiedzialem, zostal przeze mnie mocno przeplacony – jak sie dowiedzialem od Filipa w relacji telefonicznej.
Tak jest praktycznie w kazdym miejscu, gdzie moze zatrzymac sie turysta. I musisz sie do tego przyzwyczaic. Na szczescie pod tym wzgledem Etiopczycy nie sa tak nachalni, jak to bywa w obszarze kultury arabskiej. Wystarczy grzecznie sie usmiechnac I powiedziec "ischi" – "ok", gestem dajac znac, ze tego nie potrzebujesz. Ale gdy widzisz male dzieci, to serce nie zahartowane jeszcze Afryka, drzy. Za wiele rzeczy trzeba tutaj placic drobne sumy: za polilnowanie auta, za pozwolenie na zrobienie zdjecia…

Jestes bialym, bogatym i glupim Ferendżi, na ktorym trzeba zarobic. To widac w hotelach i restauracjach, w miejscach turystycznych. Trzeba nauczyc sie targowac, trzeba nauczyc sie rozumiec, ile co kosztuje. Trzeba podejsc do sprawy z otwarta przylbica, nie bac sie rozmow i zaczepek. Czasem wystarczy sie po prostu usmiechnac – I ludzie, dzieci odpowiadaja Ci szczerym, milym usmiechem. To rozladowuje napiecie, jakie jest w Tobie. Twoj usmiech to musi byc nawyk.

Dzisiaj mialem dobra lekcje. Przy Wodospadzie Nilu Blekitnego ja i moj zaznajomiony tutaj inny Polak, Jezuita Rafal wynajelismy przewodnika. I Rafal, ktory w sercu ma Etiopie, jest tu drugi raz na 3 miesiace, pokazal mi jak to sie robi.
Do naszego auta zagladalo kilka glow. Pada pierwsza oferta 100 Birr za przewodnictwo, Rafal kiwa z dezaprobata teatralnie glowa. Kolejna oferta to juz 50 Birr. Rafal mowi: 40. Grupa mlodych chlopakow odpowiada: it is fixed price. Rafal rzuca do mnie: odjedzmy i za 50 metrow sie zatrzymajmy. Tym razem podbieglo juz tylko dwoch chlopakow. Deal dopiety na 40.

Jesli idziesz do restauracji w Etiopii, mozesz byc pewny, ze rachunek zostanie dokladnie wyliczony, a reszta skrupulatnie wydana. Ale i tak nie do konca mozesz byc pewien, czy odpowiadajac na pytanie kelnera przypadkiem nie zamawiasz czegos dodatkowego. Tak jak dzisiaj przy sniadaniu, gdzie mowiac, ze tak owszem, chce tosta, zamowilem cale kontynentalne sniadanie (ale nie wyobrazajcie sobie zbyt wiele po tej nazwie).

Skad sie wziela nazwa Ferendżi, dokladnie nie wiadomo. Niektorzy twierdza, ze od slowa French (od Francuzow), inni jeszcze twierdza, ze rycerze zakonow krzyzackich nazywani byli bardzo podobnie.

Ale byc moze to slowo odejdzie w zapomnienie. Etiopczycy zaczynaja coraz czesciej mowic na obcokrajowcow "Czajna" (czyli China). I to jest symbol zmian w Etiopii.

poniedziałek, 21 lutego 2011

W kraj - przez doline Nilu - zdjecia

W kraj - przez doline Nilu Blekitnego

Dzisiejszy dzien byl tak pelen wrazen, ze nie wiem co pisac, czuje, ze moja glowa jeszcze tego wszystkiego nie przetworzyla. Pewnie oczekujecie soczystego opisu, co sie wczoraj i dzisiaj przewinelo przez moje oczy i umysl, ale bedzie ciezko.

Toyota Land Cruiser to auto, jakie dzisiaj skoro swit zajechalo pod dom Filipa. Kierowca jest Demuzayele - mlody Etiopczyk. Reklamowany jako slabo mowiacy po angielsku - no coz, niemal zadna znajomosc angielskiego jest stopniem z grupy "slabo".

Ale dobrze. Przez pierwsze dwie godziny usiuje z rozmowek amharsko-niemieckich nawiazac kontakt w jego ojczystym jezyku. Idzie mi fatalnie. To co z transkrypcji probuje wypowiedziec, jest nierozpoznawalne przez Demuzayele. Za 10 proba cos sie jednak udaje, ale co z tego, skoro po 10 sekundach nie jestem w stanie zapamietac kompletnie nic.

Spedzilem w drodze z Demuzayele dzisiaj caly dzien, ale gdyby nie to, ze wlasnie zajrzalem do notatek, jak ma na imie, tego rowniez bym sobie nie przypomnial. Przez kolejne 10 dni, jakie spedzimy razem w drodze, nie bedzie prosto.

Dzisiaj przejechalismy prawie 600 km. To jest mozliwe tylko dlatego, ze droga jest zaskakujaco dobrej jakosci niemal na calej dlugosci. Wyjatkiem jest Dolina Nilu, gdzie pojawiaja sie uskoki ze wzgledu na roznice wysokosi, oraz w pewnym rejonie przed Debre Markos, gdzie bylo kilka krotkich odcinkow szutrowej drogi.

Jazda autem z Etiopczykiem za kierownica po etiopskiej drodze jest czyms, co nie przypomina jazdy po drogach polskich.
- po piersze: nie ma niemal ZADNYCH drogowskazow, nie ma zadnego oznakowania nazw miejscowosci.
- po drugie, przecietny Etiopczyk kompletnie nie umie poslugiwac sie mapa! Po prostu zwalnia i pyta sie, jak dalej na Debre Markos, albo czy to juz Bahir Dar.
- po trzecie, wzdluz szosy chodzi mnostwo ludzi, rowniez poza miejscowosciami, a do tego chodza stadka roznych zwierzat domowych. Tak wiec jazda autem to zawsze ciag klaskonu, ktory tutaj nie ma w sobie absolutnie nic agresywnego. Czy mijasz ludzi, czy inne auto, klakson jest form zaznaczenia swojej obecnosci na drodze, na wypadek, gdyby inni uczestnicy ruchu ten fakt przeoczyli.
- po czwarte - trudny do przefiltrowania przez ucho jek opon. Niemal kazde auto poza miastem to auto terenowe, czemu odpowiadaja rowniez oponz. Jadac z szybkoscia 80 km/h zaczynaja dominowac na sciezce dzwiekowej turysty takiego jak ja.
- po piate: ruch jest moze i prwostronny, ale scinanie zakretow i jezdzenie po kazdym kawalku drogi no wiekszosc czasu jazdy!

Dzisiaj przejechalismy przez doline Nilu Blekitnego. Byl to widok niesdamowity. Wyobrazcie sobie piekne rozlegle i pofaldowane wyzyny, ktorze przecina wyplukana dolina na 1,5 km wglab, na ktorej dnie niesmialo toczy swoje wody niewielka rzeka. Teraz, w porze suchej, wyglada niesmialo. Ale prawdziwa moc Nilu widac wlasnie po tym, ze aby zobaczyc z bliska jego wody dzisiaj, trzeba z 2400 m.n.p.m zjechac na 1000 m.n.p.m, czemu towarzyszy zreszta gwaltowny wzrost temperatury.

Widoki, ktorym leniwy umysl Europejczyka nie jest w stanie uwierzyc na poczatku. Potezny dolinokanion, panorama, jaka zwykle widzi sie z samolotu, zasieg spojrzenia na dziesiatki kilomentow. Wszystko spalone sloncem, w odcieniach brazu, od zlotego po czerwien. Wiszace skaly, serpentyny, i bardzo czesto stojace uszkodzone najwyrazniej auta ciezarowe, przetykane wlakacymi sie autobusami.

Poza tym podroz przez wyzyne, to pola, pastwiska, i osady, skladajace sie z lepianek, szalasow, w najlepszym wypadku domkow z blaszanym daszkiem. Wszedzie tez widac, co robia ci ludzie: widac stada bydla, skladowane drewno z eukaliptusa (ktoremu poswiece jeden z kolejnych postow), troche rekodziela, maty, proste meble. Przemyslu, poza jedna cementownia i zwirownia oraz mleczarnia, niemal nie ma.

Troche bylem, przyznam, rozczarowany slaba komunikacja z kierowca. Moglby mi z pewnoscia wiele o powiedziec o tym co widze. Sytuacje uratowala nastepujace zdarzenie: wyjezdzajac z Debre Markos, skad jest ok. 3,5 godziny do Bahir Dar, zatrzymala nas policjantka, tzw. traffic police. Okazalo sie, ze pyta sie o podwiezienie do Bahir Dar. Dzieki temu mielismy przez ostania czesc dziesiejszej drogi autostopowiczke w mundurze, ktora jednak troche po angielsku mowila. Yenewebe Anlaye ma 23 lata, od 2 lat w policji, wczesniej pracowala 5 lat jako przedstawiciel Komisji ds. Praw Matki i Dziecka przy policji w Debre Markos. Tak wiec w jej wieku 7 lat pracy za soba, jest czyms abstrakcyjnym dla nas, ale normalnym tutaj. Jej maz tez jest policjantem, a ich syn ma na minie Johanis (to udalo mi sie zapamietac).

Teraz jestem w Bahir Dar. Najbardziej rekomendowany nocleg w miescie kompletnie zajety, wiec mam teraz jakis naprawde podly pokoj z lazienka, zuzyty i prowizoryczny. ale ma najwazniejsza rzecz: moskitiery w oknach. W Bahir Dar to jest najwazniejsza sprawa: tu sa komary, a co oznaczaja komary ponizej 2000 m.n.p.m, to uwazli czytlnicy moego bloga juz wiedza.

Tyle na dzisiaj. Wiem - nieco chaotycznie, ale wiele tematow, o ktorych chcialbym napisac, dopiero dojrzewa w mojej glowie.

Uwaga: nie bede teraz zalaczal zdjec, lacza sa tak wolne, ze nie daloby sie tego postu wyslac. Sprobuje to zrobic w nastepnym.

niedziela, 20 lutego 2011

Chinskie tempo rozwoju

Po raz kolejny zaslo swiatlo. Nikt w domostwie nie mrugnal nawet okiem; natychmiast pojawily sie zapalone swiece, i zycie toczylo sie dalej. 'TO normalna sytuacja, zdarza sie kilka razy na tydzien i zwykle trwa 2-3 godziny'. W tym kraju jest deficyt energetyczny, pamietam to z lat 80-tych z Polski.

Widzac ludzi na ulicach stolicy, ktorzy swoja mrowcza praca staraja sie przezyc, mieszkaja w blaszakach czy
lepiankach, a poza granicami cislego miasta w szalasach, zastanawiam sie, czy maja oni szanse na lepsze zycie. Dokad zmierza ten kraj, czy jest nadzieja?

Etiopia - na ile zdolalem sie dowiedziec i poobserwowac - a w szczegolnosci stolica (zwykle od tego sie zaczyna) znajduje sie w fascynujacym momencie swojego rozwoju. Przynajmniej z mojego punktu widzenia - wszak jestem ekonomicta z wyksztalcenia i przedsiebiorca z wyboru, zdaje sobie sprawy ze znaczenia systemowego zarzadzania gospodarka kraju.

Addis Abeba rozwija sie co prawda chaotycznie, ale piekielnie szybko. Jadac przez miasto, Filip ciagle dodaje do opisywanego krajobrazu 'Powstao w ciagu ostatniego roku - dwch - trzech lat', az po 'O, a tego tu nie bylo, jak bylem tu ostatnim razem. Coraz wiecej jest arterii i budynkow w budowie - miasto rowna z ziemia cale kwartaly, kilometry kwadratowe blaszakow czy lepianek.

W pierwszej chwili trudnow to uwierzyc. Aktywna budowe rozpoznaje sie po dzwigach. Ale tutaj dzwigow prawnie nie ma - wszystko: cement, cegly, drewniane elementy rustowan wnoszone jest na ludzkich plecach, a scislej mowiac, na konbiecych plecach. Dlatego nie dziwi mnie juz widok drobnych kobiet w kaskach na budowach.

Symbolem chinskiego tempa rozwoju jest budowa siedziby Unii Afrykanskiej, gigantycznego kopleksu biurowo-konferencyjnego. Wizac rozmach i wielkosc konstrukcji az trudno uwierzyc, ze poltora roku temu nie bylo nawet projektu. To buduja wlasnie Chinczycy, o ktorych obecnosci w Etiopii poswiece osobny post.
W samym kraju bardzo szybko przyrasta siec drog asfaltowych. Szybko jest slowem rzecz jasna wzglednym. Jak do tej pory, ten kraj o powierzchni czterokrotnie wiekszej od Polski dyspokowal zaledwie kilkoma tysiacami kilometrow drog asfaltowych. Cala reszta to drogi kamieniste, zwirowe i ziemne.

Rzad usiluje wprowadzac nowe standardy, co jest wobec wysokiego poziomu analfabetyzmu spoleczenstwa, sprawa zmudna i dlugofalowa. Na przyklad ostatnio wprowadzono obowiazek publicznego prezentowania cen towarow, co do tej pory nie jest sprawa oczywista. Odwiedzajac rzeznika widzialem mlodego chlopaka montujacego kase fiskalna.

Etiopia zaczyna swoj rozwoj na wiekzoci obszarow od zera. Mimo szczerych checi brakuje wiedzy i struktury dzialania. Cos co Europejczykowi wydaje sie oczywiste, tutaj oczywiste nie jest. Ale, jak sie dowiaduje, rzad rzeczywiscie sie stara dac ludziom nadzieje na rozwoj - we wlasnym zresza interesie (temu tez powiece ktorys z postow).

To fakt: dziejsza Etiopia zaliczana jest do 5-6 najszybciej rozwijajacych sie krajow na swiecie.

PS. Powyzszy post to drugi post dzisiaj; jutro wyruszam do Bahir Dar i nie wiem, kiedy bede mial dostep do internetu. Jest gorzej: nie moge opublikowac statusu na Facebooku - nie da sie wykluczyc, ze tutaj dzialaja jakies sily administracyjne.

Addis Abeba zza szyby

Pedzimy ulicami Addis Abeby. To zludzenie, jedziemy moze 60 km/h, ale mijajac bezlad innych aut i masy pieszych (o centymetry), ktore przemieszczaja sie w sposob absolutnie nienawykly dla europejskiego oka - mam wrazenie ze to wszystko dzieje sie zbyt szybko.

Cos w otaczajacym mnie krajobrazie miasta jest nie tak. Mieszanka, jaka mam przed oczami, wydaje sie abstrakcja.. W miare uplywu czasu umysl zaczyna przywykac powoli do tego, co serwuja mu nerwy wzrokowe. To, co jeszcze pare godzin temu wydawalo sie byc chaosem, odkrywa przede mna pewna harmonie, swoisty porzadek. A jednak.

Brak sygnalizacji swietlnej, setki pieszych na ulicach idacych we wszystkich kierunkach, przemieszanych z chmara niebieskich taksowek i busikow plywajacych swobodnie po ulicach bez namalowanych linii, stanowiacych kregoslup wielkomiejskiego transportu.

Oto Addis Abeba. Pelna splowialych, spalonych przez ostre slonce betonowych klocow, a pomiedzy nimi, jak tkanka, rozciagaja sie kilometry blaszanych bud i lepianek. Wszystko to sprawia wrazenie wielkiej prowizorki, chociaz jak sie blizej przyjrzec, prowizorka nie jest.

Nowe, szerokie czesto dwupasmowe ulice, ktorych dlugosc gwatlownie przyrasta od 3-4 lat powinny kontrastowac z reszta miasta, gdyby nie wszechobecny kurz i odpadki zbierajace sie przy kraweznikach.

Obserwuje swiat zza szyby samochodu, spedzajac dzien z ekspatem. Zakupy w supermarkecie zywcem wyjetym z Polski poczatku lat 90-tych, obiad w trdycyjnej restauracji, odebranie syna od znajomych, skok do szkoly po corke wracajaca z zajec sportowych, zakupy pieczywa i miesa. Nie czuje sie jednak zbyt odseparowany - to idealny sopien zaawansowania w trakcie mojej adaptacji. Ciagle slucham uwaznie opowiesci Filipa, ktory - jadac przez miasto - tlumaczy mi wiele szczegolow, ktorych nie dowiedzialbym sie z przewodnika.

Addis Abeba to miasto dziwnego, z mojego punktu widzenia, kontrastu. Moje skojarzenia wedruja do pierwszych lat po upadku komunizmu - i co dzialo sie w polskich miastach, szczegolnie w Warszawie: pierwsze, kiczowate, budowane w pospiechu biurowce przemieszane z bazarowym charakterem ulic pelnych blaszakow i lozek polowych.

Najlepsze miejsca w Addis to poziom Polski sprzed 20 lat (z wyjatkiem amerykanskiej ambasady). Na drugim biegunie kroluje mozaika kawalkow blachy falistej, ktora wypelnia kilometry kwadratowe widoku miasta.

Przez caly dzie przemierzamy wydeptane scieski ekspatow, ludzi tzw. 'Zachodu': niemiecka piekarnia, supermarket prowadzony przez stara Wloszke, rzeznia prowadzona przez Etiopczyka, ktory fach zdobywal w Szwajcarki, szkola amerykanska, gdzie poznalem Betty Chang - nauczycielke spiewu i muzyki. Dowiadujac sie, ze jestem z Polski, pozdrowila mnie idelanym polskim 'Dzien dobry. Milo Cie poznac, jak sie miewasz?'. Betty Chan, Tajwanka, jak sie okazalo, 4 lata uczyla w amerykanskiej szkole w Wilanowie. Dla niej miejsce egzotyczne jak kazde inne.

Myskalc o wedrowce espaktow i ich przystanku - Etiopii poczatkowo pomyslalem: coz, wlasne sciezki to metoda, w koncu trzeba tu jakos zyc. Ale kazda z osob, ktore spotkalismy z tej grupy, twierdzi cos zupelnie innego - warto tutaj zostac jak najdluzej, zatrzymac w tym fascynujacym kraju.

PS. Dzieki za komentarze, nie moge na nie odpisywac, to moglbym robic wylacznie poprzez mojego bloga, do ktorego, jak juz wiecie, nie mam dostepu.
@rajfal: masz racje, turystyka zza szyby to inna wartosc. Ja nie wiem, czy uda mi sie przelamac ta szybe, bedzie trudno o okazje, ale i tak ta szyba jest juz dosc daleko... :)